Naszło mnie to przy okazji jakiegoś egzaminu. Ktoś tam coś
sobie gra, niby „uznany”, niby dobrze. Nawet nie „niby” – jest naprawdę w
porządku, więc wpisuję te swoje punkty i tyle. Potem, co często się zdarza – klasyka:
„a dlaczego tyle tylko punktów wyszło, co się tu nie podobało, przecież to było
świetne/ciekawe/konkursowe/takie i owakie…”
Nie twierdzę, że tak jest zawsze ale to się zdarza. Jak nie
w takiej postaci to w innej i zawsze sprowadza się to do pytania: „no to co się
tobie/wam/panu/pani/państwu w tym wykonaniu nie podobało?”.
Jest taki termin „erotoman-gawędziarz” i zawsze mam
wrażenie, że w takich chwilach to właśnie muzyczni-gawędziarze mają swoje pięć
minut. Recytują wówczas oni pieśni pochwalne o pięknych i nieskończenie
płynących typowo Brahmsowskich frazach, wygłaszają kazania o kreatywnych
odcieniach piano, a nawet zauważają tak subtelne detale, że normalnie
człowiek wstyd czuje jak mógł przeoczyć w 45 minutowym koncercie Beethovena tak
wysublimowaną najwyższą szesnastkę tuż po literze H w I części. Kiedyś nawet myślałem,
że to takie mądre i kto wie, może z czasem wyrobie w sobie tak wyszukany smak i
niczym Tommy Lee Jones w „Ściganym” tropić będę owe detale, dzięki czemu moje
uwagi wejdą na wyższy poziom.
Cóż, tak się jednak nie stało, co ma tę wadę, że na pytanie „co mi się podobało lub nie podobało” nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi. Pal licho egzaminacyjne ocenianie – z reguły kontrowersyjnych sytuacji aż tyle nie ma, komisje są tak duże, że punktacja konkursowa podaje średnią i każdy rozsądny człowiek powinien umieć zmierzyć się z werdyktem. Oczywiście, zawsze zdarzają się „święte krowy” lub/i pieniacze którym wydaje się, że mają monopol na wiedzę i ocenianie, ale to temat na zdecydowanie inną opowieść…
Problem pojawia się jednak wówczas, gdy coś trzeba
powiedzieć młodemu człowiekowi na pierwszej lekcji, konsultacji, po jakimś
występie obcej osoby, widzianemu pierwszy raz nauczycielowi który oczekuje
(bardziej lub mniej szczerze) rady.
Zrozumienie tego zagadnienia przyszło do mnie już dawno temu
i nawet nazwałem je dla samego siebie mniej więcej tak, jak brzmi tytuł
niniejszego wpisu. Dla części osób będzie to wiedza oczywista, część stwierdzi
że to kolejne bzdury Ropskiego, ale kto wie, może ktoś coś z tego wyniesie dla
siebie. W każdym razie, każdy z moich uczniów musiał w takich czy innych
słowach usłyszeć ode mnie kiedyś następujące zdanie:
Dobra gra
na instrumencie to nic innego jak perfekcyjne wykonanie setek, tysięcy
malutkich elementów; zła natomiast – to ich niedopilnowanie.
Elementy te, to drobiazgi z pozoru niewiele znaczące, a
każdy z nich potraktowany oddzielnie nie wydaje się aż tak ważny – to smyczek
tylko lekko zjechał na gryf, nuta była odrobinę za krótka, wibracja zgasła pod
sam koniec piano, a łokieć za mało wysunął się do przodu przy zmianie
pozycji. To właśnie ta ich pozorna nieszkodliwość sprawia, że grający są wobec
siebie tak „wyrozumiali” przy ćwiczeniu oraz w ocenie własnej produkcji i tak
oczywistych błędów nie słyszą. To dlatego właśnie Heifetz był Heifetzem, bo
dosłownie każdy element jego gry był perfekcyjny, a Kevinek z Vb jest
Kevinkiem, bo „skupił się” tylko na opanowaniu pamięciowym i takim „ładnym
graniu z rozmachem” jak zalecił mu nauczyciel.
Jak zatem nie być pobłażliwym wobec siebie, ale tak naprawdę
a nie tylko dla picu? Tu bez wątpienia główne zadanie przed nauczycielem do
czego jeszcze przejdę. Jest jednak coś, co może robić każdy, bez względu na
swój stopień zaawansowania czy też na profesjonalizm lub jego brak u pedagoga.
Tu też posłużę się przykładem z mojej pracy:
Czy wiesz
– pytam ucznia – gry jakiego skrzypka najbardziej nie lubię i nie toleruję? To
Jacek Ropski. I ty masz być wobec siebie największym krytykiem i złośliwcem.
Nie ma nic dobrego – od chwalenia będzie być może kiedyś słuchacz, nie
ty!
Teraz właśnie gotują się z oburzenia i ostrzą widły niczym
na Shreka wszyscy nauczyciele-zagłaskiwacze, a także przeróżni twórcy „memów”
jakie to „szkoły są złe”, „zabijają osobowość, uczą chorego porównywania i
niezdrowej rywalizacji”, a przecież „Einstein miał już w podstawówce problemy,
więc i moja Jessiczka zostanie Mutterową tylko potrzebuje wsparcia i motywacji,
bo jak wraca z niemieckiego, karate i jest jeszcze przed kursem garncarstwa to
już jest taka zmęczona, że na skrzypcach to tak pogra 15 minut, chyba że tato
zapomni wyjąć ich z bagażnika naszej BMW”.
Nauczycielom na to nie powiem nic, bo prawdę mówiąc to, co
dzieje się od lat w szkolnictwie nie napawa optymizmem i z trwogą wieszczę
zbliżający się koniec tej profesji, a przynajmniej w takim kształcie jaki znamy
i pamiętamy. Niestety w dużej części są sami temu winni, bo czy to z
wygodnictwa, czy z odgórnej presji pozwolili sobie wejść na głowę rodzicom i
ich latoroślom, ale i to jest temat na oddzielny tekst.
Tym jednak, którzy twierdzą, że to ma być taki fajny, lekki
i przyjemny „sport”, że to przecież takie pogranie muzyczki, że nie każdy ma
być zawodowcem, odpowiem w kilku punktach:
- Szkołę II stopnia kończy się jak szkołę zawodową – uczącą zawodu. Czy gdyby do willi rodziców Jessiczki przyszedł na wymianę muszli klozetowej zawodowiec-hydraulik, a efektem jego działalności byłyby rozlane po całej łazience fekalia, to uznać już go można za zawodowca? Ewentualnie jaką wiedzę na temat wymiany klozetu miałby pogłębić na dalszych studiach?
- Pisząc się na ten „sport” (a przecież idąc do szkoły średniej o takim profilu to chyba myśli się o przyszłości w zawodzie?) całe życie podlegać się będzie bezustannej ocenie i porównywaniu do innych i to w tak bezlitosnym i często niesprawiedliwym wykonaniu, że warto o tym wiedzieć już na starcie.
- Jeśli ma być tak fajnie, tak miło żeby sobie pomuzykować u babci na imieninach, to chyba lepiej iść na medycynę lub prawo – widziałem mnóstwo zespołów złożonych z niemieckich lekarzy grających dla przyjemności na własnych instrumentach za grube setki tysięcy euro.
Wrócę jednak do bycia wobec siebie samego największym katem.
W dzisiejszych czasach wszechobecny przekaz jest
następujący: ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Chcemy coś – klik, kredyt, nie
trzeba zbierać, odkładać. Szkoła – ma dać gotowe rozwiązania a,b,c,d lub
klucz według którego należy coś rozwiązać. Prawie zawsze taka postawa
towarzyszy też nauce gry na instrumencie – daj mi „pięć uwag na krzyż” i będę
grał/a jak młody bóg. Niestety nie ma tak łatwo – nauka gry na instrumencie to
lata poszukiwań, setki tysięcy monotonnych powtórzeń tych samych ruchów,
błądzenia niekiedy po omacku by nagle załapać coś, co wydawało się
nieosiągalne.
Młodych ludzi torpeduje się dzisiaj różnymi internetowymi inicjatywami (kolejne pokłosie tak zwanej „pandemii”), w których to muzycy „z pierwszych stron gazet” i z tysiącami kciuczków na fejsbuniu prowadzą z nimi zajęcia online. Wszystko jest tam oczywiście wspaniale, dosłownie kilka „muzycznych detali” i będzie cud, miód i malina. Młodzi ludzie zachwyceni, bo dowiedzieli się, że są świetni, poznali różne „teorie trzeciej frazki” i jest spoko. Chcą tego jeszcze więcej, bo chcą słyszeć, że są dobrzy, że jest super – kto chciałby słyszeć, że jest sporo do poprawy, że trzeba zrobić to w taki sposób, a tamto w inny i wtedy będzie lepiej? Mamy już nawet „konkursy” gdzie praktycznie każdy los wygrywa, a organizatorzy oficjalnie przyznają, że chodzi o „motywację i mobilizację” – jako żywo widzę scenę z „Misia” – „Markowi Złotnickiemu za zajęcie pierwszego miejsca (…) Chłopak tak się garnie do sportu, niech ma na zachętę”.
Niestety, zmiana siebie wymaga wyjścia ze strefy komfortu,
strefy pochwał i pseudo-uwag będących w zasadzie pochwałami. Gdyby tak świat
funkcjonował, w takiej miłej i fajnej bańce, to po dziś dzień mieszkalibyśmy w
jaskini, bo w sumie jest tak fajnie, a tam na zewnątrz to drapieżnik czeka.
Jak zatem wyglądać powinna praca z uczniem, by można uznać
ją za spełniającą wymagania „techniki 1001 pierdółek”? Dla osób które o 07:00
rano potrafią wyrecytować w tempie Motto Perpetuo dźwięk po dźwięku
będzie to „oczywista oczywistość” i tylko uśmiechną się pod nosem:
Musi być kompleksowa, obejmująca absolutnie każdy element
gry. Bezlitosna – nie przepuszczająca żadnego uchybienia. Po prostu należy
pilnować WSZYSTKIEGO.
„Ale ja pilnuję wszystkiego” ktoś powie – no cóż, tu już
wkraczamy w obszary bardzo indywidualne, czyli kto co słyszy, jakie jest jego
przyzwolenie na usterki, na bylejakość.
Jeden usłyszy oczywistą wpadkę w połowie strony, inny usłyszy
niedoskonałości w każdej linijce, a jeszcze inny będzie wałkował jeden takt. Co
więcej jeden skupi się tylko na fałszywych nutach, inny (wariat i maniak bez
wyobraźni) uważać będzie, że należy wibrować każdą nutę, a kolejny będzie
krążył wokół ucznia jak rekin dookoła swojej ofiary kontrolując co się da w
mechanice gry.
Z powyższym nierozerwalnie wiąże się najważniejsza chyba
umiejętność, potrzebna zarówno nauczycielowi jak i uczniowi czy potem
dojrzałemu muzykowi. Uparcie powtarzam to każdemu uczniowi:
Musisz
znać siebie i wiedzieć, który element poprawisz za minutę, który po godzinie
ćwiczenia, który na następną lekcję, a który „ruszy” dopiero za kilka miesięcy.
To żadna sztuka nie „puścić kogoś z pierwszego dźwięku” jak to zwykło się mawiać. Na upartego i Heifetz’a można by tak godzinkę przetrzymać w początku Vieuxtemps’a – a to za krótka nuta, a to wibruj drugą bardziej, a to połącz strunki ze sobą… Tylko po cholerę? Owszem, raz na jakiś czas dobrze jest tak każdego „przeorać” – dobrym, pracowitym uczniom daje to wiele do myślenia i działa odświeżająco, a „cwaniaczki-pewniaczki” szybciutko ustawia do pionu.
Wracając jednak do sedna: o czysty półton walczmy do upadłego tu i teraz; nie wybijanie ostatniej nuty da się przypilnować w pierwszym zagraniu; płynnym szesnastkom dajmy kilka dni na wejście w palce w tempie; na błyskotliwe przebiegi tercjowe przyjdzie nam chwilę poczekać, a staccato od zera samo się nie zrobi i czekajmy na nie cierpliwie dłużej.
I tak z „teorii 1001 pierdółek” mniej lub bardziej płynnie
przeszedłem do Jessiczki i Kevinka, byłem niemiły dla głaszczących ich
nauczycieli, wieściłem rychły koniec szkolnictwa artystycznego a także
zawitałem do jaskini Homo sapiens fossilis. Cały ja.
A jeśli komuś przychodzi do głowy pytanie: „dobra
cwaniaczku, a jak pracować z kimś mniej zdolnym lub niezdolnym” – odpowiadam:
tak samo jak z najzdolniejszym. Po pierwsze nigdy nie wiemy tak naprawdę jakie
pokłady drzemią w każdym z nas, a po drugie nawet jeśli nie pójdzie tą drogą bo
po prostu się do tego nie nadaje, to pozna wartość dobrej pracy!